Było to już prawie miesiąc temu, ale jakoś nie potrafiłem się zmusić do pisania...
Na pielgrzymkę poszedłem razem Joasią. Był to czas wspólnej modlitwy, zabawy, czasem wzajemnej troski. Pielgrzymka okazała się całkiem nie łatwym przedsięwzięciem, bo w odróżnieniu od pielgrzymki do Częstochowy trasa była bardziej bogata w strome podejścia, a i pogoda nas nie oszczędziła. Ostatnie dwa dni były wędrówką w strugach deszczu. Czasem trzeba było przezwyciężyć ból, bo raz to mięśnie bolały, innym razem się noga w mokrym bucie obtarła... Razem znosiliśmy niewygody, aby na koniec pielgrzymowania dotrzeć do Sanktuarium Miłosierdzia Bożego i uczestniczyć w Eucharystii.
Wyjściu na pielgrzymkę od samego początku towarzyszyły mi różne "przygody". Samo wyjście było zagrożone tym, że nie dostanę urlopu. Urlop ostatecznie dostałem i pojawił się kolejny kłopot - tym razem z transportem. O ile bus jadący do Hałcnowa się znalazł, to piesza wędrówka z wszystkimi tobołami na dworzec w Kętach spędzała mi sen z powiek. Na dworzec podwiózł mnie pan Mietek, który jakoś tak się tamtego dnia przewinął koło naszego domu.
Przygód w drodze było oczywiście jeszcze więcej, ale w cudowny sposób zawsze kończyły się dobrze. I chwała Bogu! Skłamałbym, gdybym powiedział, że nie było momentów kryzysowych, kiedy wydawało się, że jest bardzo źle. Zdarzały się nawet chwile gdy pojawiały się myśli o rezygnacji... Nie poddaliśmy się bez walki. W końcu podczas pielgrzymki najlepiej widać jak bardzo duch jest w stanie "wyżyłować" ciało. Silny duch jednak nie bierze się sam z siebie lecz z umocnienia Łaską Bożą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz