Witam na moim blogu.

Życzę przyjemnego wertowania moich przemyśleń. Zapraszam do komentowania.

niedziela, 31 października 2010

Firewall

Oprogramowania tego typu nie stosowaliśmy u siebie w domu do momentu, w którym "rozpowszechnienie" internetu sięgnęło wszystkich maszyn jakie mamy. Realny problem prób dostępu "z zewnątrz" sieci domowej, pojawiał się już wcześniej, gdy dowcipnisie z lokalnej sieci WiFi, z której owe medium pobieraliśmy drukowali jakieś głupoty, jak tylko zobaczyli jakąkolwiek drukarkę sieciową w ramach grupy roboczej.

Osobiście z takich wynalazków jak zapora ogniowa zacząłem używać, gdy zacząłem korzystać z uczelnianej sieci bezprzewodowej. Tam to z próbami uzyskania dostępu jest kompletna masakra bo po sieci komunikują się setki urządzeń, w tym komputerów - niektórych podłączonych do internetu, ale kompletnie niezabezpieczonych. Gdy pojawiły się pierwsze wersje Avast'a Free Antivirus 5.0, które były dość dziurawe zdarzyło mi się kilka sesji na uczelni uwieńczonych przywracaniem systemu z kopii zapasowej. Takie życie... Rozwiązaniem okazało się zainstalowanie firewall'a. Początkowo używałem Sygate Personal Frewall 5.6.2808. Stary, ale jary. Nawet bardzo stary, bo producent został wcielony w struktury Nortona i darmowe oprogramowanie pod tą marką dawno się skończyło. Teraz używam Comodo Firewall, który dużo lepiej się sprawuje pod Win XP i też jest za darmo. Z czasem okazało się, że problem na uczelni polega na wymuszaniu dostępu przez wirusy wysyłające broadcast'y (wysyłają pakiety danych do wszystkiego co pracuje po Ethernecie).

Powiem tylko, że to działa i to bardzo skutecznie. Owszem konfiguracja i określenie reguł trochę trwa, ale potem zapora działa już sama, a jej działanie objawia się jedynie obecnością ikonki w tray'u koło zegarka. U mnie w domu firewall'e budziły zawsze kontrowersje, zwłaszcza, gdy na ekranie pojawiały się okienka z zapytaniami, co zapora ma zrobić z żądaniem połączenia przez nowy program, czy "czymś" z zewnątrz. Decyzja należy wtedy do użytkownika, ale musi byś świadoma, bo jak nie... to możemy sobie zablokować dostęp do sieci dla każdej aplikacji, nawet dla przeglądarki internetowej.

Czy warto stosować takie zabezpieczenia? Jeśli nie masz kompletnego pakietu typu "internet security" to na prawdę warto.

środa, 27 października 2010

Spotkanie Wspólnoty Ewangelizacyjnej Ruchu Ś-Ż: październik

W niedzielę odbyło się drugie spotkanie naszej Wspólnoty. Niestety nie dotarli na nie wszyscy i mimo, że pojawiły się nowe twarze była nas tylko czternastka. Tematyka spotkania była związana z dwoma pytaniami:

Kim jestem?
Kim jest dla mnie Jezus Chrystus?

Wydawałoby się, na oba te pytania łatwo sobie odpowiedzieć. Okazuje, się że jednak łatwiej jest podkolorować obraz samego siebie we własnych oczach, usprawiedliwić się tym, że przecież inne osoby nie postępują lepiej.  O odpowiedziach na drugie pytanie opowiem trochę dalej.

Jak zawsze zaczęliśmy od Mszy Św., której przewodził moderator Diakonii Ewangelizacji ks. Ryszard Piętka. Rozpoczął dość nietypowym przywitaniu się każdego z każdym uściskiem dłoni i pozdrowieniem "Dobrze, że jesteś". Msza szykowana była na tip-top. Było ciężko, bo z osób uprawnionych do służenia na Mszy zostałem tylko ja i jeden z kolegów, którego współpraca ze mną polegała mniej na normalnym dogadaniu się, jak na wydawaniu mi dyspozycji i oczekiwaniu robienia wszystkiego pod jego dyktando. Różnice w zwyczajach były widoczne tzn asysta zamiast harmonijnie iść do przodu cały czas była okraszona dużą dozą asekuracji. Nerwowych momentów też nie brakło... Takich klimatów nie lubię, zwłaszcza gdy ktoś mnie traktuje z góry jak głupszego, a sam jest w taki samym stopniu odpowiedzialny za skutki naszego wspólnego działania.

Emocje opadły na wspólnej Agapie. Herbatka, rozmowy, śmieszne historie z życia wzięte, podział na grupy. I spotkanie... Właściwie to podzieliliśmy się na dwie grupy. W mojej grupie podzieliliśmy się między sobą świadectwami właśnie odnośnie tego drugiego wspomnianego pytania. Co się okazało? Wiele z nas ,tam zebranych, przeszło daleką drogę, aby Bóg był dla nich tym, kim powinien być. Jakoś się pootwieraliśmy przed sobą - to nie łatwe, ale nam się udało. Co ciekawe, większość z osób mojej grupy pochodziła z Kęt. Taki mały paradoks: żeby się spotkać musieliśmy jechać aż do Hałcnowa. W sumie to sami starzy znajomi.

I byłoby  wszystko to wspaniałe, gdyby osoby bez formacji w Ruchu Światło-Życie nie musiały na okrągło słuchać jacy tam wszyscy są strasznie zapracowani z powodu udzielania się w samym Ruchu bo to się robi bardzo uciążliwe. Czasem przybiera to obraz wręcz demonstracji wyższości.

O ile pierwsze spotkanie wywarło na mnie wrażenie przygotowanego i przemyślanego, to tym razem było trochę inaczej. Nie wiem dlaczego, ale wydaje mi się, że na budowę tej wspólnoty nie ma jakiegoś sprecyzowanego, choćby z grubsza, pomysłu... A może to ja się mylę?

środa, 20 października 2010

Stan nieokreślony czyli mieszanka wszystkiego po kolei

W ciągu ostatnich paru dni spotkałem się z całą plejadą sytuacji, po których pozostały mi bardzo mieszane uczucia. Ciągły brak jednoznaczności wręcz jeden wielki bałagan. Wytłumaczyć czemu tak jest nie potrafię i nawet nie próbuję bo to i tak nie ma chyba sensu. Czasem lepiej nie rozmyślać za wiele, bo się można poirytować i wpakować w kompletny dołek. Prognozami niech się zajmą meteorolodzy. Życie jest jeszcze bardziej zakręcone niż pogoda. Czasem wydaje się, że wiemy "co jest grane", a potem się okazuje, że całą tą teorię można sobie schować między bajki. Są tacy co sobie wszystko, co niezrozumiałe, tłumaczą sobie przez sprowadzenie zagadnienia do poziomu swojej wiedzy. Ja do nich jednak nie należę...

Taki nieustalony stan, utrzymujący się od dłuższego czasu, jednak trochę mnie denerwuje. Któż nie lubi spokoju i choćby odrobiny stabilizacji na co dzień. Najważniejsze to nie podejmować pochopnie decyzji. Tylko spokoju trochę brak a moja cierpliwość ma jednak granice...

wtorek, 19 października 2010

CDR, HPGL, CNC czyli grafika komputerowa nieco inaczej

Nie tak dawno wspominałem, że sprawiłem sobie ploter pisakowy Roland DXY-1100. Nie jest to jakiś "mercedes" wśród urządzeń tego typu bo mój egzemplarz został wyprodukowany naście lat temu. To oczywiście nie znaczy, że czegoś mu z tego powodu brakuje. W żadnym wypadku. No może jakby obok portów LPT i COM posiadał jakieś małe USB. Trochę o samym bohaterze:

Pole robocze: 432 x 297mm, arkusz A3
Ilość pisaków: 8
Rozdzielczość: 0.0125mm  - sterowanie mikro-krokowe
Błąd  odwzorowania: >0.1mm
Max. prędkość kreślenia: 32cm/s
Obsługiwane języki: HPGL (właściwie RD-GL I), DXY-GL

Ploter obsługuje język sterujący HPGL i łatwo sobie wygenerować plik ploterowy *.plt za pomocą np. Corel Draw. DXY-1100 nie obsługuje jednak języka HPGL/2, dlatego ewentualne prędkości dla poszczególnych pisaków (jeśli są różne) trzeba sobie wpisać ręcznie. Mnie podczas prób dziwiło dlaczego ploter rysuje normalnie po załadowaniu do niego pliku, a ciągle mruga dioda POWER sygnalizując błąd. Odpowiedź jest prosta. Polecenie VS (Velocity Select) ma w tych językach odmienną składnię: 


VSs (HPGL) gdzie s to prędkość posuwu w cm/s
VSs,n (HPGL/2) gdzie dodatkowe n to numer pisaka, któremu na stałe przypisuje się prędkość kreślenia.


Dodatkowo Corel generuje jeszcze konfigurację grubości pisaków, której nie obsługują plotery Roland, nawet te wykorzystujące język HPGL/2 (RD-GL II):

PWd,n gdzie d to średnica pisaka, a n to jego numer.

Bez usuwania tych komend rysunek zostanie narysowany normalnie, lecz z pełną prędkością, co nie zawsze jest wskazane, o czym powiem nieco dalej. Z tyłu plotera jest przyklejony wykaz skrótów klawiszowych do uruchamiania funkcji specjalnych. Zaglądanie tam podczas używania plotera nie jest wcale wygodne, stąd widoczna zdjęciu ściąga.

Zestaw testowy
Zestaw testowy składał się z latopa TOSHIBA Tecta M4, karty Multi I/O Netmos na kontrolerze MOSCHIP MCS9835 (laptop nie ma LPT ani COM'a), kabla CENTRONICS, plotera DXY-1100 wyposażonego w pisaki Roland z końcówkami ceramicznymi 0.7mm, rapidografu 0.35mm Rystor Super Professional z adapterem, czarnego tuszu do pisaków Rystor.

Montaż papieru
Ploter ma płytę magnetyczną, do której oryginalnie papier jest montowany za pomocą tasiemek metalowych. Tych tasiemek niestety nie było już w komplecie. Do przytrzymywania papieru użyłem kawałków blachy transformatorowej. Przytrzymujące papier elementy nie mogą być zbyt wysokie żeby ploter nie uderzał o nie podniesionym pisakiem. Blachy z InPosta się do tego słabo nadają. Na płycie nie należy kłaść dyskietek ( właściwie to już historia) ani kart magnetycznych.

Pisaki
Oryginalne pisaki Rolanda spisują się świetnie przy każdej prędkości kreślenia do ok. 25cm/s. Przy większych prędkościach linie wychodzą poprzerywane. Mam dwa pisaki 0.7mm koloru niebieskiego, ale są to pisaki jednorazowe. Są dość grube, dlatego zdecydowałem się zaadaptować do plotera rapidograf firmy Rystor. Wspomniany adapter to kawałek blaszki aluminiowej 0.5mm zwinięty w tulejkę, czyniący pisak grubszy. Kołnierzyk to gumka z jakiegoś starego HDD. Wysokość zamocowania można sobie ustawić. Rapidograf można sobie napełnić gdy się tusz skończy, a grubość linii jest zależna od założonej do niego końcówki. Trzeba jedynie pilnować, żeby pisak nam nie zaschnął. Z gniazda, gdzie mocujemy rapidograf trzeba usunąć gumkę do zatykania oryginalnego pisaka. Rapidografem można rysować z prędkością do 5cm/s.

Pisak Rolland 0.7mm
Rapidograf Rystor, tusz, adapter

Sterowniki i "ręczne" ładowanie pliku do plotera
Na stronie Roland Digital Group można pobrać sterowniki do wszystkich modeli ploterów serii DXY. Po zainstalowaniu z plotera korzysta się jak ze zwykłej drukarki. Ze sterownikiem miałem jednak mały kłopot: ploter nie pobierał sobie pisaków z magazynka, choć po użyciu funkcji PAUSE i założeniu pisaka ręcznie rysował prawidłowo. Dlatego postanowiłem wysłać dane na ploter bezpośrednio. Co trzeba zrobić? Podaję przepis:
  1. Wyeksportować plik graficzny do formatu PLT.
  2. Kliknąć Start->Uruchom->CMD.
  3. Przy pomocy komendy cd wybrać nasz katalog, gdzie jest plik PLT.
  4. Wpisać copy [nazwa_pliku].plt [port]/b .
Port drukarki LPT1/LPT2/LPT3 ew. jeżeli mamy tylko jeden można wpisać domyślny PRN. Plik ładujemy jako binarny, czyli to samo co mamy w pliku idzie na port. Metoda jest sprawdzona i działa na 100%. Wada jest taka, że gdy z jakich powodów będziemy musieli przerwać pracę plotera, to co do niego nie zostało niewysłane będzie się gnieździło w buforze systemowym aż do wysłania ostatniego bajtu. Nie zostaje niestety nic jak zostawić ploter bez pisaka i poczekać na zakończenie pliku. Kasowanie bufora w ploterze nic nie daje, bo natychmiast komputer ładuje do niego kolejne dane.

Rysunki
Testy oczywiście polegały na narysowaniu paru rysunków. Nie będę się rozpisywał na ten temat. Zdjęcie czasem mówi więcej niż milion słów.


PS.Skąd tu się wzięło to drugie "l"? ;-)

niedziela, 17 października 2010

Polskie komedie dziś

Nie wiem, czy tylko mi się tak wydaje, czy po prostu mam dość specyficzne poczucie humoru, ale moim zdaniem współczesne polskie komedie są mało śmieszne.Ich poziom intelektualny nie jest zbyt wysoki, a to co powinno na prawdę śmieszyć  zastąpiły demonstracyjnie wypowiadane wulgaryzmy. Gdyby śmieszność filmu zależała od ilości słowa "k...wa", to ostatnich kilka promowanych szeroko komedii byłoby klasykami humoru. Słabą akcję scenarzyści zaczęli "reanimować" aplikując widzom pokaźne ilości golizny.

Byłem dziś w kinie na filmie "Święty interes". Ten film jest raczej głupi niż śmieszny. Zachowanie postaci jest raczej godne politowania, mało jest rzeczywiście śmiesznych momentów a wspomniane wcześniej sposoby sztucznego podnoszenia "walorów" fabuły również w tym przypadku (niestety) miały zastosowanie. Czy naszym scenarzystom i reżyserom na prawdę tak trudno stworzyć dobry film komediowy?  To, że coś ma być śmieszne przecież nie musi znaczyć, że ma być do bólu głupie, wręcz kretyńskie lub prostackie.

Żeby się pośmiać już chyba lepiej iść na jakąś bajkę z polskim dubbingiem. Przyznam, że ostatnim czasem zdarzyło mi się obejrzeć w kinie taki film i wyszedłem z sali bardzo zadowolony. A czy ktoś z Was wie "Jak wytresować smoka?" ;-)

środa, 13 października 2010

Szef kazał, podwładny musiał...

Uczestnicząc w pewnej osobliwej Mszy Świętej jako lektor zostałem poproszony przez księdza o bardzo dziwną rzecz. Oto dwóch gagatków należących do grona osób przygotowujących się do Bierzmowania urządzało sobie w ławce burzliwą pogawędkę. Wiercili się, dyskutowali. Ksiądz zapytał mnie czy ich widzę. Odpowiedziałem, że jeśli chodzi o tych dwóch to tak. On na to: "Idź, zabierz im indeksy do Bierzmowania i wrzuć do mojej szuflady w zakrystii, potem sobie z nimi pogadam". Jego pomysł mi się nie spodobał, bo od razu pomyślałem, że to będzie głupio wyglądało. No cóż, szef kazał - trzeba iść.

Wykonałem zachciankę owego kapłana, choć spacer przez pół kościoła na oczach wszystkich nie był dla mnie powodem do chluby. Właściwie to takie "egzekucje" zawsze są bardzo widowiskowe, bo ludzie zamiast się zajmować modlitwą interesują się przede wszystkim "obiektami ruchomymi" wokół siebie.

Najbardziej mnie irytuje to, że tradycyjnie zły to jest ten co wykonał "genialne" polecenie "szefa". Zwykle kończy się na tym, że obiegowa opinia o osobie, która polecenie wykonała zawiera potem jakieś negatywne stwierdzenia na jej temat. Ja się dowiedziałem, że jestem upierdliwy, czepiam się, się wściekam o byle bzdurę, robię przestawienia tym, że zabieram indeksy. Ja tylko wykonałem polecenie, a niektórzy ludzie robią teraz z tego sensację. Skoro ich tak bulwersują takie "akcje" to niech upominają gaduły, bo mi osobiście nie w smak łazić po kościele, tylko dlatego, bo mi ktoś kazał. Z resztą, gdzie oni byli gdy rozmawiałem księdzem - przecież to było widać. Wyszło na to, że jak tych dwóch chłopców rozrabiało w najlepsze to było dobrze, ale przyszedł zły lektor i wszystko popsuł... Jak ktoś z "ludu wiernego" ma uwagi niech sobie zagrzmi do owego kapłana, a nie do mnie. W końcu to był jego pomysł i inicjatywa, moje było jedynie wykonanie.

niedziela, 10 października 2010

Języków obcych nigdy zbyt wiele

Witam po małej, nieplanowanej przerwie. Mamy jesień, pogoda momentami szaleje, zwłaszcza z zimnem. Jakieś choróbsko mnie dorwało. Z resztą nie tylko mnie, bo nie trudno teraz znaleźć kogoś z nosem kształtu czerwonej żarówki.

O tym, że warto znać języki obce chyba nie muszę nikogo przekonywać. Już w szkole uczymy się dwóch. Angielski to w zasadzie standard, bo z tym językiem spotykamy się na co dzień właściwie wszędzie. Ukradkiem "przecieka" on nawet do polskiego, czego akurat nie popieram. Potrzebny jednak jest, bo co rusz nie ma wersji polskich różnorakiego specjalistycznego oprogramowania, not katalogowych podzespołów. Czasem, mimo ogólnego wymogu załączania polskich instrukcji obsługi do produktów z importu, nie znajdziemy takiej wersji językowej przy zakupionym przedmiocie. Podobnie jest z językiem niemieckim, rzadziej francuskim.

Dziś przekonałem się, że, mimo upływu lat, czasem przydałby się jeszcze rosyjski, przynajmniej parę słów. Ot pewien człowiek trudniący się podobną profesją do mojej sprawił sobie ostatnio oscyloskop, który został wyprodukowany w połowie '90 lat na Litwie, w fabryce aparatury pomiarowej Rimeda. Sprzęt ciekawy, bo to oscyloskop analogowy z pamięcią cyfrową. Pojawił się jednak jeden problem z jego obsługą przy braku instrukcji obsługi. Zobaczyć go można na zdjęciu:

Oscyloskop C1-131 (żródło: http://obrazki.elektroda.net)
 Płyta czołowa jest opisana właśnie po rosyjsku. Jedyną pomocą okazała się instrukcja od innego oscyloskopu tej firmy i jej konfrontacja z płytą czołową przyrządu w wersji eksportowej - angielskiej. Zachodu w zasadzie niewiele, wszystko już wiadomo, ale gdyby tak znać rosyjski to byłoby prościej.

Właściwie to znajomością jeżyków jest jak każdą inną wiedzą - nie wiadomo kiedy będzie potrzebna. Gorzej jak jest potrzebna a jej nie ma...

PS. Zdrówka życzę:-)

wtorek, 5 października 2010

Automatycznie...

Lenistwo ludzkie nie zna granic, ale nie dlatego pomyślano nad automatyzacją niektórych czynności. Wykonywanie ręczne niektórych rzeczy jest nużące, trudne, a czasem nawet niemożliwe bez wykorzystania nowoczesnej techniki.

Jako modelarz wiem, że wykonywanie wielokrotnie tych samych czynności z czasem nudzi, a wtedy dokładność niestety spada, bo pojawia się brak skupienia i pytanie "Dużo jeszcze?". Taki mały przykład:


Wycięcie takiej "serwetki" zajęło mi około 5 godzin i bez błędów się oczywiście nie obyło. To samo mogłaby zrobić maszyna np. ploter tnący z nożem wleczonym. Co prawda całe pudełko na prezent, którego częścią składową jest ten finezyjnie powycinany kawałek kalki technicznej, straci trochę na statusie rękodzieła, ale są i zalety m.in. brak odgniatów na palcach od noża i bólu w nadgarstku, krótszy czas wykonania, lepsza jakość.

Czy tak na prawdę pudełko przestanie być rękodziełem? Wydaje mi się, że nie, bo nie wszystkie czynności "technologiczne" można wykonać z użyciem maszyny. Wbrew pozorom wykonaniem projektu trzeba się zająć osobiście, przygotować sobie front robót. Tego wszystkiego nie da się zrobić bez idei, której komputer nie "wymyśli' bo tego ona akurat nie potrafi... Więc zmienia się tylko narzędzie, metody, ale cel zostaje bez zmian. Jak wyglądało całe pudełko? Tak wyglądało:


Czy automatyzacja jest zła? Zdania są podzielone. Są jednak czynności, którym żaden automat  nie podoła. W najbliższym czasie w moim warsztacie zagości maszyna podobna do tej. Gdy ją uruchomię podzielę się spostrzeżeniami.

niedziela, 3 października 2010

Nowy rok akademicki

To już mój ostatni rok akademicki. Zapowiada się pracowicie, bo do repertuaru moich przedmiotów wróciły takie, których nie lubiłem już na studiach inżynierskich lub takie, których prowadzący należą do swoistej "czarnej listy sław" uczelni. Atrakcja dodatkowa w tym roku to wybór tematu i pisanie pracy magisterskiej. Co to konkretnie być? Przyznam, że trudno do tego dojść, bo zdania są podzielone. Na uczelniach technicznych zwykle studenci konstruują różne urządzenia, robią projekty, analizują właściwości teoretycznie i empirycznie (jeśli jest wykonany jakiś prototyp) i takie są tematy. Wczoraj dowiedziałem się, że praca ma mieć charakter naukowy, a budowanie czegokolwiek nadaje się raczej na prace inżynierską.

Inżynier podobno ma być osobą kreatywną, gotową do rozwiązywania problemów, o szerokim spojrzeniu na świat. Tu się dowiaduję, że po wyjściu na wyższy stopień wtajemniczenia lepiej się zamienić w mola książkowego, niepoprawnego teoretyka. Zawsze uważałem, że wiedza niestosowalna w praktyce jest wiedzą niepotrzebną. Można teoretycznie stworzyć coś, czego nigdy nikt nie zrealizuje w rzeczywistości, albo zostanie to potem wykorzystane, ale nie przez autora, tylko kogoś, kto idąc na łatwiznę to rozwiązanie "zerżnął" i gdzieś wdrożył. Realia pokazują, że do mojej pracy inżynierskiej, zawierającej bardzo wyszukane rozwiązania układowe i programistyczne, mają dostęp osoby piszące prace dyplomowe pod kierunkiem mojego byłego promotora. Ciekaw jestem, który z tych osobników potem napisał w swojej bibliografii, że szukał czegoś w mojej pracy?

Ostatnio prace dyplomowe są podobno sprawdzane, żeby wykluczyć plagiaty. Kopiowanie rozwiązań hardwarowych i softwarowych jest niedozwolone, ale jedyna metoda walki z takim procederem to ochrona patentowa, ale ona kosztuje.

Teraz szukam tematu. Jak go wymyślę to będę szukał kogoś, kto będzie patronował jego realizacji...

PS. Pozdrawiam wszystkich studentów:-)